


Mój tekst o Taizé wywołał skrajnie emocjonalne reakcje. Pojawiły się zarzuty niewiedzy, braku zrozumienia, przeintelektualizowania, zamknięcia na innych, strachu, a nawet umysłowej ciasnoty, której dowodem ma być to, że jestem związany z „Frondą”. Wytknięto mi brak jakiegokolwiek wyważenia tematu. Można się ze mną nie zgadzać – nie ma w tym nic złego, można podawać w wątpliwość pomysł dominikanów, by teksty na temat wspólnoty dawać na kilka tygodni przed kolejnym 32. Europejskim Spotkaniem Młodych. Ale sugerowanie, że z powodu jednego tekstu czy tytułu pismo spadło na dno, to już lekka przesada. To pokazuje, niestety, jak trudno jest dyskutować w polskim Kościele. Tu ma obowiązywać jedna linia – nawet w kwestiach, w których Kościół dopuszcza różnorodność. Taizé ma się podobać i koniec! Jakiekolwiek słowa krytyki to już atak, dowód nieczystych intencji albo strach. Na wątpliwości, krytyczną refleksję (nawet jeśli nie we wszystkim trafną) nie ma miejsca. Każda jest traktowana jak atak na jedynie słuszne ekumeniczne i otwarte poglądy.
Przypomina to model stosowany przez dyskutantów w Radiu Maryja, którzy każde słowo wątpliwości odczytują jako działanie sił zła i ciemności. Pewien jestem, że od takiego modelu mocno odcinaliby się dyskutujący nad moim tekstem. Uniemożliwia to przecież jakąkolwiek rozmowę czy poważniejszą debatę. Polemiści pozostają bowiem ślepi nie tylko na argumenty, ale nawet na to, co zostało napisane.
W tekście wielokrotnie powraca podziw i szacunek nie tylko dla brata Rogera (do którego odnoszę słowa „męczennik” (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.