


Czy w czasach, w których przepraszanie za dawne błędy stało się dyscypliną sportową uprawianą równie chętnie, jak bezmyślnie, przez wielu, jest jeszcze miejsce na autentyczny żal za popełnione winy przeszłości? Czy żal za grzechy wystarczy do tego, aby na nowo połączyć to, co zostało zerwane? Wreszcie, czy akt wyznania grzechów i win przeszłości ma w ogóle sens? Dlaczego powinniśmy przepraszać za ludzi, za których czyny nie odpowiadamy?
– Nie spotkałem się z żadną próbą analizy w konkretnych, stwierdzonych oficjalnie przypadkach błędnego postępowania ludzi postawionych na odpowiedzialnych stanowiskach w Kościele – pisze jeden z uczestników forum wiara.pl.
– Wasz Bóg jest ponoć ponadczasowy a Jego idee uniwersalne i epokowo niezmienne. Nie ma też znaczenia licytowanie liczby ofiar. Każda więcej niż jedna kompromituje tego Waszego Boga i Jego Kościół – dodaje kolejny z dyskutantów.
Takie głosy nie należą do wyjątków. Kiedy rozmowa schodzi na temat przeszłości Kościoła, natychmiast pojawi się ktoś, kto życzliwie wymieni tradycyjną listę przypisywanych Kościołowi katolickiemu przewin: krucjaty, inkwizycja, głoszenie Dobrej Nowiny mieczem, a ostatnio: wszelkiego rodzaju dyskryminacje ze względu na rasę, płeć czy orientację seksualną. Jednym słowem, dla takich ludzi dzieje Kościoła katolickiego to historia fizycznej i symbolicznej opresji. Dlatego – jak powiadają – wszelkiego rodzaju dekonstrukcje i rewi (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.