


Mówisz jednak o „podupadającej wierze”. (…) W ostatecznym rozrachunku wiara jest aktem woli, napędzanym miłością. Naszą miłość może ochłodzić, a wolę nadszarpnąć widok wad, szaleństwa, a nawet grzechów Kościoła i jego duchownych, ale nie sądzę, żeby ktoś, kto raz zyskał wiarę, porzucał ją z tych powodów (a już z pewnością nie ktoś mający jakąkolwiek wiedzę historyczną). „Zgorszenie” co najwyżej wywołuje pokusę – jak nieprzyzwoitość wywołuje pożądanie, którego nie stwarza, lecz budzi. Jest to wygodne, ponieważ odwraca naszą uwagę od nas samych i naszych win, pozwalając nam znaleźć jakiegoś kozła ofiarnego. (…) Stale tkwi w nas pokusa „niewiary” (która w istocie oznacza odrzucenie naszego Pana i Jego twierdzeń). Jakaś nasza cząstka pragnie znaleźć dla niej usprawiedliwienie poza nami samymi. Im silniejsza jest ta wewnętrzna pokusa, tym łatwiej i mocniej „gorszą” nas inni. Sądzę, że jestem równie uwrażliwiony co Ty (lub jakikolwiek inny chrześcijanin) na „gorszące” postępki zarówno duchownych, jak i świeckich. Wiele w życiu wycierpiałem z powodu głupich, zmęczonych, otępiałych, a nawet złych księży: wiem jednak o sobie wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę, że nie powinienem z takich przyczyn opuszczać Kościoła (co dla mnie oznaczałoby wypowiedzenie posłuszeństwa Panu); powinienem go opuścić z powodu utraty wiary (…). Powinienem wyprzeć się Przenajświętszego Sakramentu, to jest nazwać Pana oszustem, mówiąc Mu to prosto w oczy. (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.