


Szanowny Lwie,
miałem pielgrzymować do Jardin d’Acclimatation, gdzie lud paryski od 1877 roku zza krat obserwował dzikich gotujących codzienną strawę, ich palce wybierające z miedzianych kotłów kleisty ryż, ich usta łapczywe ociekające zawiesistym, czerwonym sosem, ich oczy senne po posiłku, ich nogi podkurczone pod brodę w śnie embriona, a mimo to wystające poza rozścieloną na gołej ziemi matę, ich niekończące się popołudniowe dyskusje, kiedy siedzieli w kręgu i krzyczeli coś podniesionymi głosami, nic sobie przy tym nie robiąc z podjudzających ich do bijatyki gapiów — zapewne robotników i kucht, które miały wychodne. Cóż z tego, że miałem pielgrzymować, kiedy bez większych ceregieli wchłonęło mnie miasto. Komu i co miałem wybaczać, skoro nawet nie znałem tych czarnych ludzi udających na oczach mamek, bon, dojrzewających dziewcząt pod kuratelą rodziców i smukłych dżentelmenów z trzcinowymi laskami życie. Życie Afryki. Bez zwierząt, rzecz jasna, gdyż te zgromadzono w ciasnych klatkach w Jardin de Plantes. A wybaczyć należało — jak napominał mnie ojciec Bernard — gdyż ze złością w sercu nikt, jak świat światem, chrztu nie przyjmował, a jak wiesz, Szanowny Lwie, miałem go przyjąć. Istniały jeszcze inne, jak mi się zdawało, ważniejsze niż sam chrzest powody. Niejaki Celnik Rousseau nigdy nie stworzyłby tych swoich wymyślnych dżungli, w których zgłodniały lew rozdziera antylopę, kroczą rajskie ptaki i czarny człowiek z wężem na szyi gra na flecie, gdyby nie krat (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.