


„Lustracja”, słowo, wokół którego nabrzmiały polityczne spory, stało się w polskim dyskursie społecznym słowem kształtującym świadomość zbiorową Polaków. Działa jak zaklęcie — polaryzuje środowiska, dzieli ludzi, angażuje autorytety. Stosunek do lustracji wyznacza nowy rodzaj obywatelskiego, a nawet religijnego credo. Dzięki temu słowu politycy tworzą podziały, za pomocą których porozumiewamy się między sobą — także w Kościele. Lustracja ma pomóc w poznaniu i ocenie, czy dany człowiek był — a jeśli tak, to do jakiego stopnia i jak długo — współpracownikiem SB. Ocena dotyczy jego zachowania, a motywów o tyle, o ile zwiększają lub zmniejszają jego osobistą odpowiedzialność w obliczu krzywdy wyrządzonej innym ludziom. Chodzi o to, by stwierdzić, kto szkodził innym, a kto był ofiarą systemu. Historykom i etykom w zasadzie tyle wystarczy. Przesuwa to punkt ciężkości z osoby ludzkiej na zachowania ludzkie i odpowiada stanowisku części psychologów, którzy twierdzą, że można (i to wystarczy) poznać nasze zachowania, nie ma potrzeby i nie warto poznawać człowieka. Zdaniem autorów „Memoriału Episkopatu Polski w sprawie współpracy niektórych duchownych z organami bezpieczeństwa w Polsce w latach 1944–1989” 1 — takie podejście jest niewystarczające.
Nie będę się tutaj zajmował problematyką związaną z lustracją jako procesem szukania „prawdy historycznej&rdquo (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.