


Niewiele było w minionych miesiącach tematów, które tak mocno poruszałyby świat mediów, jak lustracja w Kościele. Od ponad roku dziennikarze i zdecydowanie rzadziej historycy najpierw między sobą, a potem także publicznie, przerzucali się nazwiskami lub pseudonimami Tajnych Współpracowników, Kontaktów Operacyjnych, Kontaktów Osobowych albo — ujmując rzecz w poetyce brukowej — kapusiów i donosicieli. W odpowiedzi inni dziennikarze, ale także hierarchowie kościelni przypuszczali zdecydowany atak na — by znów posłużyć się cytatem — „nieświętych młodzianków z prasy, radia i telewizji”, którzy z wypiekami na twarzy mieli śledzić teczki SB w poszukiwaniu sensacji i zdrady. Odpowiadając, zwolennicy lustracji zarzucali drugiej stronie lęk przed prawdą, chęć krycia księży, a niekiedy zamazywanie kryteriów moralnej oceny zdrady. W tym zgiełku obie strony lustracyjnej debaty prawie się nie słyszały, a walkę na argumenty (a obie strony je miały) zastąpiło okładanie się cepem mniej lub bardziej trafnych bon motów.
Dwa światy, dwa języki
Już sam język, którym posługiwano się w debacie, generował podział na dwa obozy. Każdy z nich używał innej terminologii i kalek językowych, co skutecznie oddzielało go od innych uczestników debaty. Co gorsza, nawet słowa, które były używane przez obie strony sporu (np. przebaczenie, prawda czy ofiara), nierzadko miały w ich ustach zupełnie różne zn (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.