


Ktoś kogoś nie chce, inny na kogoś czeka — niby proste. Gorzej, kiedy nie czeka nikt. W ubiegłych latach liczba dzieci, które mogłyby być adoptowane, przewyższała o co najmniej 1/4 liczbę rodzin albo osób samotnych, które były skłonne przyjąć pod swój dach małego domownika.
— Szanse 7–letnich dzieci na to, żeby ktoś je wziął, są minimalne — twierdzi Wojciech Walczak, dyrektor domu dziecka przy ul. Pamiątkowej w Poznaniu. — W najlepszej sytuacji są dzieci najmniejsze — zgadza się z tą opinią Małgorzata Neugebauer z Centrum mediacyjno–adopcyjnego „Pro Familia”.
Paszkiewiczowie czekali na swoją Zuzię trzy lata. Do ośrodka adopcyjnego zgłosili się zaraz po historii Zuzi spod kościoła. Wtedy wydawało im się, że to proste: Powiedzą, że chcą dziecko i je dostaną. — Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że procedura adopcyjna w Polsce jest trudna. Na dziecko trzeba czekać, bo nie my jedni chcielibyśmy dostać takie maleństwo — opowiada Lucyna Paszkiewicz. Są jednak tej anonimowej Zuzi wdzięczni za decyzję: po 10 latach bezdzietnego małżeństwa zdecydowali się zaryzykować. „Wreszcie” — powiedzieli nam wtedy znajomi i rodzina.
Chcący i niechcący
Nie wszystkie niechciane dzieci trafiają po urodzeniu do domów dziecka. Wiele matek zgłasza się już w czasie ciąży do ośrodka adopcyjnego, który pośredniczy w wyszukiwaniu nowych rodzin. — Te dziewczyny są najczęściej bardzo zagubione, nie wiedzą, czego chcą, (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.