



W połowie lat siedemdziesiątych narkotyki i narkomania były obcą, nieznaną planetą. Szukaliśmy nieznanych dotąd przeżyć, nowej przestrzeni życia. Byliśmy pierwszymi w Polsce. Nie było ludzi, którzy mogli powiedzieć: „Nie róbcie tego”. Dopiero na podstawie własnych doświadczeń, dostając po tyłku, mogliśmy wypracować pewną wiedzę o środkach uzależniających. Na początku oszukiwaliśmy się, że odkryliśmy rodzaj dobrej nowiny. „Wystarczy sobie dać w żyłę i już jesteś w niebie, już kochasz, już żyjesz w świecie pełnym wszystkiego, co sobie wytworzysz”. Zanim nastąpiła degeneracja i przyszło pierwsze żniwo śmierci, zrobił się przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
Amfetamina nie była wtedy uważana za narkotyk. Wśród narkomanów nie należało się wówczas przyznawać do takiej bzdury. Przepisywano ją studentom podczas sesji. Miała wspomagać ich możliwości. Nosiła polfowską nazwę psychedryna. Widziałem nawet poradnik dla gospodyń domowych, gdzie było napisane, że jeżeli gospodyni odczuje zmęczenie, powinna zażyć dwie tabletki psychedryny, odczekać czterdzieści minut, po czym doświadczy dobrego samopoczucia, przypływu sił i będzie znowu wspaniałą panią domu. W siedemdziesiątym siódmym roku lek został wycofany, ale jeszcze długo można było go dostać w obiegu farmakologicznym.
Rzeczywistość była bardzo szara. Młody człowiek miał do wyboru dwie opcje: bycie z władzą albo przeciwko niej. Szukaliśmy czegoś innego, ujścia dla tęsknot za bardziej wyszukanymi odcz (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.