


Skoro dziś mowa o Tradycji, pozwolę sobie zatem jako kleryk i członek Kapłańskiego Bractwa Św. Piotra podzielić się moimi przemyśleniami co do wyboru takiej, a nie innej drogi do kapłaństwa. Moje powołanie ma bardzo ścisły związek z Mszą łacińską w obrzędzie trydenckim, której przywilejem odprawiania cieszy się nasze Bractwo. Mieszkając w Stanach Zjednoczonych Ameryki, od sześciu lat przyglądam się sytuacji Kościoła katolickiego w tym kraju i daleki jestem od jakiejkolwiek fascynacji. Wręcz przeciwnie, nigdy nie pogodziłem się z szeroko rozpowszechnionymi tam praktykami liturgicznymi, począwszy od niemal całkowitej wolności w interpretacji rubryk mszalnych, a na przyjmowaniu komunii na rękę od świeckiego szafarza skończywszy. Co więcej, w niektórych ekstremalnych wypadkach zacząłem spostrzegać, iż kapłaństwo nie jest traktowane jako dozgonna święta misja pośrednika między ludźmi a Bogiem (tu es sacerdos in aeternum), tylko jako wygodny i bezpieczny zawód, który zarzuca się zaraz po przejściu na emeryturę. Ponieważ byłem wychowany po katolicku, w Polsce, taki obraz wydał mi się kompletnie nieadekwatny. Sądzę, że to właśnie kontakt ze skrajnościami w momencie odkrywania powołania pozwolił mi na ukształtowanie mojego „modelu” kapłaństwa, w którym czołowe miejsce zaczęły powoli zajmować świętość, powaga, skupienie i wyciszenie. W swojej encyklice Mediator Dei et hominum (1947) papież Pius XII wyjaśnia znaczenie dawnej i może już, niestety, zapomnianej reguły lex orandi lex credendi — tak wierzę, jak się modlę. Z pewnością zabrzmi to mechanicznie, ale postanowiłem „zastosować&rdq (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.