



Kim był ojciec Jan Góra, że tylu ludzi po nim płakało? Kim on był, skoro po jego śmierci, w dniu pogrzebu, w dni go poprzedzające i po nim następujące tylu tak namacalnie doświadczyło działania Bożej opatrzności? Pogrzeb na Lednicy był tak realny jak doskwierający mróz i mocne tego dnia słońce, i tak nierealny jak teatr, jak religijne misterium, jak Boża rzeczywistość ukryta za obrazami jeziora, Bramy Ryby i za twarzami ludzi. To był dzień, którego nie da się zapomnieć, jeden jedyny, naznaczony chrześcijańską metafizyką.
Trudno wytłumaczyć te łzy, tę duchową i głęboko ludzką atmosferę bez pojęcia więzi. Do Jana Góry przyznawały się tysiące ludzi. Łączyły ich z nim głębokie relacje, które tworzyły się w czasie sprawowanych przez niego mszy, głoszonych rekolekcji, spotkań w duszpasterstwie przy kawie z ekspresu, którą sam przyrządzał i częstował, wyjazdów wakacyjnych. Jak to jest możliwe, aby tylu z nich czuło się tak blisko niego? Najprościej chyba odpowiedzieć, posługując się językiem Karola Wojtyły, że Jan Góra promieniował ojcostwem: ludzkim, ciepłym, a jednocześnie duchowym, wyproszonym i otrzymanym od Boga. Bycie duchowym ojcem było dla niego ważniejsze niż kumplostwo i koleżeństwo, niż klasztorne braterstwo, więzy rodzinne, niż rodzeni ojciec, matka i bracia, ważniejsze niż przyjaźnie. Poruszały wyznania ojca Jana, który ze smutkiem mówił i pisał, że jego rodzice cierpieli z powodu jego nieobecności. W Prudniku odwiedzał ich dwa, trzy razy do roku. Rodzice, przyjmując księdza po kolędzie, wyciągali zdjęcie Jana z rodzinnego albumu i pokazując je, mówili: To nasz syn zakonnik, dominikanin, duszpasterz, mieszka w Poznaniu.
(...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.