



Marcin Cielecki
Przekroczenie bram klasztoru Gethsemani było dla Thomasa Mertona dotarciem do upragnionej ultima thule mistyków. 10 grudnia 1941 roku zakończyło się wygnanie, rozpoczęła się podróż. Odkrywając dar wiary i wybierając drogę monastyczną, Merton decydował się na podróż wewnętrzną. Jej istota opiera się na paradoksie: już – jeszcze nie. Wygnanie zawiera w sobie poczucie krzywdy – coś się utraciło, jest się gorszym. To również skazanie na błąkanie się, ciągłe przemieszczanie, często bez poczucia celu, który właśnie został odebrany. Zmęczenie, senne złudzenie pomieszane z chorobliwym podnieceniem (tu? a może tu? czy to już tu?). Klasztor był punktem, który obwieszczał koniec wygnania. Bóg był tu – w codziennej liturgii, w posłuszeństwie regule, w złożonych ślubach. Należało tylko wspinać się po siedmiopiętrowej górze, wędrować ku prawdzie, wejść w obłok niewiedzy. Klasztor, do którego wstąpił Merton, dawał poczucie bezpieczeństwa oraz pewność znalezienia odpowiedzi. Ukryte w lasach Kentucky opactwo odpowiadało ówczesnym klimatom duchowości – świat dryfuje w stronę zagłady, zaś skupieni na modlitwie bracia odtwarzają ziemski przedsmak niebiańskiego raju. Merton wstąpił do Kościoła przedsoborowego, z jego poczuciem bycia oblężoną twierdzą, z wciąż potwierdzaną wyższością stanu duchownego nad świeckim. Gethsemani jawiło się zatem jako lepsza cząstka świata, ba, jako świat prawdziwy. To idealistyczne postrzeganie Merton przeniósł także na zakon: bracia razem pracują, modlą się, jedzą i śpią. Pogrążeni w milczeniu, swoją pokutą wypraszają zbawienie dla świata. Góra kontemplacji i obłoki milczenia. Merton znalazł w klasztorze ukojenie, a to się powinno czytać: był wygnany, a odnalazł się. W sensie zupełnie dosłownym: otrzymał nowe imię (zakonne: Ludwik) i nowe ubranie (habit). Oto tu ten, który się narodził, Frater Maria Ludovicus, zamknął wieko nad Thomasem Mertonem. Paradoks pierwszy tej podróży: jest ich dwóch, ponieważ na początku wędrówki Merton i Ludwik to różne osoby. Przychodząc do klasztoru, Merton był przekonany, że to, kim był w świecie, musi umrzeć. Postrzegał to bardzo dramatycznie jako rzeczywiste odcięcie się od świata. Dodajmy: czas temu sprzyjał. Jest 1941 rok, ogień konfliktu liżący dotąd jedynie Europę teraz zaczyna się upominać o Stany Zjednoczone. Położone w Kentucky opactwo, wśród zapierającej dech nieujarzmionej przyrody, gnanemu przez własne demony Mertonowi wydawało się ostatnim takim miejscem na ziemi. To rzeczywiście jest paradoks – Merton wstępuje do klasztoru, mając 27 lat, a umrze po 27 latach spędzonych w klasztorze. To jeszcze nie wszystko – rzeczywiście jest światowym młodzieńcem, którego rozpięte życie gromadzi w sobie miejsca jak punkty przystankowe: Francja, Cambridge, nowojorski Harlem, Kuba, Włochy… Pomiędzy nimi statki, parowce, pociągi. Nie wiem, czy tamten młodzieniec, który podróżował pomiędzy Starym i Nowym Kontynentem, miał świadomość tego, co widział, czego smakował, i czy potrafił należycie się tym zachwycić. Dość napisać, że odrzuca to gestem radykalnym. Ale trzeba też napisać, że ten pozornie odrzucony świat upomni się o niego.
Półka pełna Mertona
Dziś, gdy patrzę na swoją półkę z książkami, uginającą się pod kolejnymi tytułami Mertona, trudno mi wyjaśnić, skąd się wzięła fascynacja tym mnichem. Jest 1962 rok, gdy ukazuje się Znak Jonasza – to pierwsza książka w języku polskim. Trzeba czekać kolejnych dziesięć lat, aby wyszła w Polsce ta, od której wszystko się zaczęło. Siedmiopiętrowa góra skradła serca czytelników, a przecież miała być pożegnaniem Mertona ze światem i pożegnaniem Mertona z Mertonem. Zachęcony przez spowiednika pod koniec nowicjatu Thomas Merton pisze książkę, w której chce się uwolnić od pisarskiego „ja”. To mają być narodziny ojca Ludwika. Książka ukazuje się w czasie zupełnie nieliterackim; jest 1948 rok, świat zszywa powojenne rany i drży w napiętym oczekiwaniu na kolejny konflikt światowy. Siedmiopiętrowa góra nieoczekiwanie dla Mertona staje się bestsellerem i zostaje okrzyknięta współczesną wersją Wyznań św. Augustyna. A więc trafił: przemówił do serc wielu ludzi, choć chciał mówić tylko do Boga. Z czasem do odosobnionego klasztoru w Gethsemani, który stoi jakby na uboczu wielkiego świata, zaczynają napływać chętni. Trapiści? Kto wcześniej słyszał o tej surowszej od cystersów regule? (...)
(...)
Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.