


Od kiedy pamiętam, Kościół kojarzył mi się z byciem ożywianym, czyli z błogosławieństwem. To właśnie życie odnajdywałem od dzieciństwa w mojej rodzinnej parafii. Przystępowanie do sakramentów, nabożeństwa, rekolekcje, długoletnie bycie ministrantem, piesze pielgrzymki z Gdańska na Jasną Górę i wreszcie spotkania z ludźmi tworzącymi wspólnotę Kościoła były dla mnie zawsze tym, dzięki czemu chciało się bardziej żyć. Pamiętam, że we wczesnych latach szkoły podstawowej jeden z księży, który pełnił funkcję opiekuna grupy ministrantów, zaproponował konkurs związany z uczestnictwem w nabożeństwie różańcowym. Ta propozycja wywołała we mnie taki entuzjazm, że ścigałem się z kolegą z klasy, który też był ministrantem, kto więcej razy przyjdzie na różaniec w październiku. Obaj byliśmy około czterdziestu razy, czyli czasami na dwóch nabożeństwach dziennie.
Jak w domu
Czasy podstawówki to moje pierwsze spotkania z biskupem, które pamiętam jako bardzo dobre. Biskup Kazimierz Kluz, ówcześnie pełniący funkcję biskupa pomocniczego, miał zwyczaj częstego odprawiania porannej mszy świętej w jednej z kaplic katedry oliwskiej. Wiele razy służyłem mu jako ministrant do Eucharystii. Wówczas czułem jego dobroć oraz szacunek i ta służba dawała mi dużą radość. Z dumą zbierałem biskupie podpisy w dzienniczku służby ministranckiej. Chyba dlatego, że tak go zapamiętałem, byłem poruszony jego nagłą śmiercią i pamiętam, jak z potrzeby serca poszedłem się pożegnać z jego ciałem wystawionym w kościele św. Jakuba obok katedry.
Parafia rodzinna była dla mnie jak dom, w który (...)

Aby wyświetlić pełny tekst musisz być zalogowany
oraz posiadać wykupiony dostęp do tego numeru.
"Więź", "Znak", "Życie Duchowe", "Świętość dwojga", "Celibat", "Oblicza religii dzisiaj"